Michał Maluda ma 32 lata. Mieszka w Zgierzu w pustym, zaniedbanym mieszkaniu. Wyprzedał prawie wszystkie meble. W pokoju jaskółki budują gniazda. Michał pije, zmaga się z samotnością, nie może przeboleć śmierci babci, nie utrzymuje kontaktu z matką, nie wie nawet, kto jest jego ojcem. Próbuje walczyć z chorobą alkoholową. Zgłasza się na leczenie, ale po odtruciu nie jest w stanie wytrwać w trzeźwości. Wciąż wraca do nałogu, wpada w pijackie ciągi i stacza się coraz niżej.
Jacek Bławut dokumentuje tragiczną drogę bohatera ku śmierci i bezowocne wysiłki jego przyjaciół z klubu Anonimowych Alkoholików, chcących go z tej drogi zawrócić. Ale film jest też zapisem przyjaźni, jaka zawiązuje się między Michałem a reżyserem. Jacek, niewidoczny na ekranie, ale stale obecny, nie może być tylko niebiorącym za nic odpowiedzialności obserwatorem. Staje się jednym z przyjaciół, którzy usiłują pomóc. Kiedy Michał zgłasza się do szpitala, na pytanie, kto jest dla niego najbliższą osobą, odpowiada: „pan Jacek” i patrzy na reżysera stojącego za kamerą tak, jakby kamery nie było wcale. Szczur w koronie jest przejmująco dramatycznym, chwytającym za gardło świadectwem bezradności reżysera, który chce pomóc przyjacielowi, ale musi pogodzić się z tym, że na pomoc jest już za późno. Michałowi nie da się już pomóc. Dał się pokonać tytułowemu „szczurowi w koronie”: wizji delirycznej, ucieleśnieniu pijackiej śmierci. Film okazuje się w końcu opowieścią o drodze ku takiej śmierci, przed którą nie udaje się bohatera ustrzec. To wrażenie uczestnictwa w życiu, ze wszystkimi tego typu ludzkimi konsekwencjami, przenosi się na emocje widowni. Przestajemy być, jako widzowie, biernymi świadkami. Bławut bierze niejako w naszym imieniu odpowiedzialność za bohatera, a sens kina dokumentalnego polega także na tym, by i widzowie poczuli, choć w części, odpowiedzialność za los osoby, której realne życie oglądają na ekranie. Film otrzymał wiele nagród na festiwalach filmowych.